środa, 16 kwietnia 2014

Isole, Procession i Esoteric we Wrocławiu - 15 kwietnia 2014 roku (fotorelacja)
























Na drugi dzień po koncercie Watain i Degial w Progresji wsiadłem w pociąg i udałem się do Wrocławia, by zobaczyć Isole, Procession i Esoteric w klubie muzycznym Łykend. Uwielbiam doom metal, a już szczególną estymą darzę funeral doom, death doom i black doom. I w gruncie rzeczy trochę szkoda, że na doom metalowe sztuki takie jak wczorajsza przychodzi zaledwie około 70 osób. Dla wielu miłośników muzyki metalowej posępne, wolne i długie kompozycje doom metalowe mogą się wydawać nużące; to nie jest też muzyka do szaleńczego młyna pod sceną, stąd też frekwencja na koncertach stricte-doom metalowych jest najczęściej mizerna. Te dźwięki mają jednak swoich oddanych wyznawców do których i ja się zaliczam.

Klub muzyczny Łykend okazał się całkiem przyjemną miejscówką, a koncert miał lekką obsuwę z powodu problemów technicznych z wynajętym przez muzyków Esoteric vanem. Do klubu dostałem się po 19.20 i pierwsze swe kroki skierowałem ku stoisku z merchandisem. Rezultat był z góry do przewidzenia: zakup trzech płyt CD, koszulki i bluzy z kapturem. Oto co mogą zdziałać całkiem przystępne ceny (40 zł za płytę CD czy 60 zł za hoodie to całkiem fajna sprawa).

Szwedów z Isole poznałem tak naprawdę od płyty "Silent Ruins" (2009) i dopiero potem zapoznałem się z ich wcześniejszymi dokonaniami. A istnieją od 1991 roku (wtedy nagrywali jeszcze jako Forlorn), czyli obok Candlemass i norweskiego Funeral prawdziwi weterani skandynawskiej sceny doom metalowej. Aż dziw bierze, że zagrali przed młodszym stażem Procession. Nie będę ukrywał, że Isole należy do grona moich ulubionych kapel parających się pełnym gracji epickim doom metalem. W ich podniosłej muzyce zawarta jest skumulowana dawka smutku i melancholii. Owszem, można Isole zarzucić, iż tu i ówdzie brzmią jak Candlemass czy Solitude Aeturnus, ale co z tego? Epicki doom metal Szwedów to wzorcowy konglomerat przepięknych akustycznych melodii i wgniatającego w ziemię doomowego ciężaru. Do tego fenomenalny czysty wokal Daniela Bryntse, silny, majestatyczny, niemal przeszywający słuchacza. Isole zdarza się od czasu do czasu ubarwić swój doom mocnym growlingiem, co jest raczej dość rzadko spotykane wśród kapel epic doom metalowych. Koncertowo Szwedzi wypadli znakomicie, były co prawda jakieś problemy techniczne, ale szybko zostały naprawione (pomagał sam Greg Chandler z Esoteric).  Nie mam pamięci do granych utworów, ale wychwyciłem np. "Hollow Shrine" z "Silent Ruins" (2009) czy "By Blood" z "Bliss of Solitude" (2008).

O chilijskim Procession zrobiło się głośno za sprawą porywającego albumu "Destroyers of the Faith" (2010), z którym zdążyłem się całkiem dobrze osłuchać przed feralnym koncertem. Niewątpliwym atutem zespołu jest wokalista Felipe Plaza Kutzbach dysponujący niezwykle majestatycznym, acz zróżnicowanym głosem, idealnym pod epicki doom. I podobnie jak z Isole w przypadku Procession mamy do czynienia z wzorcowym balansem melancholii i podniosłości. Co ciekawe, Felipe posiada jeszcze drugi epic doom metalowy projekt Capilla Ardente, z którym dopiero będę musiał się zapoznać, a także od 2013 roku (z racji obecnego miejsca zamieszkania w szwedzkim Uppsala) piastuje funkcję gitarzysty w black/thrash metalowym Nifelheim. W trakcie koncertu Procession znowuż pojawiły się problemy techniczne związane z brzmieniem gitar, ale szybko zostały opanowane. Koncert Procession odebrałem w jak najbardziej pozytywny sposób - dało się odczuć zachwycającą gęstość i miażdżący ciężar doom metalu. Procession zaprezentowali na żywo m.in. "Chants of the Nameless" i "Tomb of Doom" z "Destroyers of the Faith" (2010), "Raven of Disease" z EP-ki "The Cult of Disease" (2009) oraz "To Reap Heavens Apart" z wydanego w ubiegłym roku albumu pod tym samym tytułem.

Natomiast ostatnim gwoździem wbitym tego wieczoru w wieko zmurszałej trumny był brytyjski Esoteric. Do tego zespołu podchodzę bezkrytyczne, gdyż uważam, iż to co oni robią od 1992 roku wymyka się jednoznacznym kwalifikacjom. Nie określiłbym muzyki Esoteric prostym mianem funeral doom, gdyż jest ona zbyt wielowymiarowa i eksperymentalna. Bardziej pasuje mi tutaj określenie brutal ambient death doom. Muzyka Esoteric uzależnia od siebie, wyłącza z rzeczywistości, wprawia w specyficzny trans. To po prostu monstrualna fala dźwięku, która rozlewa się bezlitośnie pochłaniając wszystko na swojej drodze. Wielbię praktycznie wszystkie albumy Esoteric od czasów "Epistemological Despondency" (1994), a już zwłaszcza "The Pernicious Enigma" (1997) i "Metamorphogenesis" (1999). Esoteric słynie z dusznej, opresyjnej, niekiedy wręcz odhumanizowanej atmosfery, która jest praktycznie nie do podrobienia. Znam zespoły, które w mniejszym bądź większym stopniu inspirują się muzyką formacji Grega Chandlera np. świetny Hyponic z Hong Kongu, ale nie da się przeróść mistrza. Esoteric jest po prostu na wskroś unikalną kapelą, mrocznym, przerażającym, dziwacznym i zarazem zadziwiająco spójnym monstrum z najczarniejszych otchłani. Potwornie gniotący ciężar miesza się z nastrojowymi klawiszowymi pasażami i nawiedzającą psychodelią gitar kreując wszechogarniający wir psychotycznego szaleństwa, potęgowany przez demoniczne, zniekształcone wokale Grega Chandlera. Już w 2010 roku na Asymmetry Festival po ich prawie dwugodzinnym występie byłem zmiażdżony, nie inaczej było wczoraj. Zaczęli od dwudziestominutowego kolosa "Circle" z "The Maniacal Vale" (2008), z "Subconscious Dissolution into Continuum" (2004) wybrzmiał fenomenalny "The Blood of the Eyes". Łącznie Esoteric zagrał 5-6 kawałków, koncert zakończył się po 70 minutach. Na zakończenie nie pozostało nic innego niż pogratulować muzykom udanych występów i wrócić do prozaicznej rzeczywistości. Stay fucking doomed!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz