środa, 14 października 2015

Attack of the Beast Creatures (1985) - recenzja

Jeden z moich ulubionych horrorów klasy C. Autentycznie zabawny i pocieszny. Rok 1920. Gdzieś na bezkresie Północnego Atlantyku tonie płynący z Anglii statek. Grupie rozbitków (zarówno mężczyznom, jak i kobietom) udaje się przeżyć w szalupie ratunkowej. Docierają na z pozoru opuszczoną wyspę, jak się jednak później okaże pełną śmiertelnych zagrożeń. Po pierwsze, wypełnione żrącym kwasem cieki wodne - coś a la kwasowe jezioro kraterowe wulkanu Ijen na Jawie. Po drugie, wyspę zamieszkują groźne hordy długowłosych czerwonych mini-kreatur z ostrymi zębami i wielgachnymi oczyma, które uwielbiają smak ludzkiego ciała. Komu z rozbitków uda się wydostać z przeklętej wyspy?

Przygotujcie się na mnóstwo chodzenia i biegania po leśnych ostępach, a także na zabawne sceny ataków tych małych stworków, które kryją się po drzewach i kiedy trzeba zasuwają jak dzikie. Aktorstwo jest amatorskie, dialogi są banalne, a małe kreatury to, rzecz jasna, marionetki, niemniej "Attack of the Beast Creatures" posiada ów specyficzny czar niskobudżetowego kina grozy z lat 80-tych. W dodatku obecność ciemnowłosych kreatur kreuje poczucie ciągłego zagrożenia i nękania. Sporo gore i szkolne szkielety jako przeżarte kwasem ofiary pechowych rozbitków po kąpieli. Czego chcieć więcej?

Film nakręcono w 1983 roku w Connecticut. Kreatury w filmie przypominają lalkę Zuni, która terroryzowała Karen Black w "Trilogy of Terror". Z tego co się zdążyłem zorientować nadal nie ma jakiegoś ładnego wydania DVD ""Attack of the Beast Creatures".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz